wtorek, kwiecień 30, 2024

Ważna rozmowa (Opowiadanie)

Drukuj E-mail

Chodzi za mną od pewnego czasu rozmowa, jaką odbyłem z dyrektorem szkoły, w której zacząłem pracować. Ta dość długa wymiana myśli stanęła mi przed oczami, być może dlatego, że jako młody nauczyciel poczułem się wyróżniony i po drugie, że miała miejsce w burzliwych dniach Października 1956 r. Dotyczyła również tych ważnych dla Polski wydarzeń. Odbyła się po zajęciach lekcyjnych. Była na niej obecna również bardzo miła nauczycielka. Przełożony poczęstował nas kawą i koniakiem. Dorośli mogli wówczas pić alkohol w placówkach oświatowych. Podobny poczęstunek wskazywał, że pogaduszka znacznie się przedłuży i że atmosfera będzie miła. Istotnie była bardzo długa i dotyczyła również wielu spraw publicznych.

W Polsce było wtedy istotnie bardzo gorąco. Po krwawym rozprawieniu się z uczestnikami poznańskiego Czerwca w kraju trwały masowe protesty. Rodacy nie wytrzymywali stalinowskiego terroru, łgarstwa i biedy, dlatego tłumnie wyszli na ulice. Wiece, protesty, masówki, demonstracje odbywały się w dużych i małych miastach. Ludziom rozwiązały się języki. Na spontanicznie organizowanych spotkaniach wznoszone również polityczne hasła w rodzaju: precz z sowiecką okupacją, precz z Rokosowskim, niech żyje Andres, precz z wyzyskiem sowieckim, my chcemy chleba i wolności itp. Przyklejano też w miejscach publicznych, wrzucano do pociągów ulotki o treści antysowieckiej. Na wiecach tych śpiewano też pieśni religijne. Mieliśmy zatem koleją Wiosnę „w nadzieję brzemienną”.

Sytuacja polityczna stawała się jednak niebezpieczna. Stacjonujące w Polsce wojska sowieckie wyszły z baz, na obradujące w Warszawie VIII Plenum KC PZPR przybyła delegacja sowiecka na najwyższym szczeblu, ale reformatorzy grupy puławskiej z Gomułką na czele zapewniali polityków sowieckich, że sytuacja nie wymknęła się spod kontroli, że chodzi głównie o odrzucenie stalinizmu jako metody rządzenia. Po wielogodzinnych negocjacjach udało się obu stronom wypracować rozumny kompromis i w sposób bezkrwawy zakończyć spór, mimo że zanosiło się jak na Węgrzech na rozstrzygnięcie siłowe. Polska była krajem satelickim, stąd politycy polscy, kierując się pragmatyzmem, dobrem narodu musieli z wielu postulatów zrezygnować. O tym, co działo się wówczas na szczytach władzy dowiadywaliśmy się najwięcej z radia Wolna Europa. Jej dyrektor Jan Nowak Jeziorański apelował o umiar i liczenie się z wolą Moskwy. Mimo wielu podobnych ograniczeń Polacy osiągnęli wówczas duży postęp w wielu dziedzinach życia. Nie próbowali oczywiście porywać się z motyką na słońce.

Wspomniana rozmowa była zdarzeniem jednostkowym, ale sprawy kraju miały wpływ na jej przebieg i atmosferę. Sądziłem początkowo, że moi współrozmówcy chcieli sprawdzić, czy jako młody pedagog nie dostałem się w tryby ideologii z piekła rodem, czy nie jestem komuchem, bo chociaż pod wpływem październikowych emocji oddałem jak inni pracownicy szkoły, z wyjątkiem dwojga, legitymację partyjną, ale nie byli pewni, czy moja decyzja miała charakter emocjonalny. Pracując w warunkach niewoli, tworzyli polską szkołę, dlatego chcieli mieć pewność, kto dołączył do ich grona: swój, czy być może wtyczka komunistyczna. Mieli też problem, gdyż wszyscy uczniowie również już mojej szkoły oddali legitymacje ZMP, zorganizowali ponadto antysowiecką organizację „Sępy”.

Moi przemili współrozmówcy znali zamierzenia polityków Kremla, którzy dążyli do zsowietyzowania polskiej szkoły, stąd programy nauczania pozbawione były wartości patriotycznych , płace nauczycieli były bardzo niskie także dlatego, by również w tej branży zatrudniać możliwie najwięcej małych, biernych, ale wiernych, niewykwalifikowanych nauczycieli, jednak tysiące pedagogów traktowało swój zawód jako obywatelską powinność, jako służbę ojczyźnie będącej w niewoli, toteż wiele służących obcemu państwu zamierzeń pozostawało na papierze.

Dążenia moich współrozmówców były szlachetne, wątpliwości uzasadnione, dlatego próbowałem wytłumaczyć im, że nie dałem się nikomu skundlić i pozostałem sobą. By ich przekonać, opowiedziałem im o brutalnej stalinizacji prowadzonej na mojej uczelni. Nadmieniłem, że aby wytrzymać powtarzane dzień dnia łgarstwa, bujdy na resorach, trzeba było mieć nerwy jak postronki, niemal stalowe, żelazne, bo targano nimi bezkarnie, dlatego z kilkoma kolegami, ratując się przed chorobą psychiczną, tak nam się wtedy wydawało, uderzyliśmy w alkohol. Najtańsze było wówczas wino, które nazywaliśmy „czarem PGR-u”. Był to nie przefermentowany napój łączony ze spirytusem, który być może celowo został wprowadzony na polski rynek. Jako wyjątkowo tani nadawał się do rozpijania społeczeństwa.

W czasie opisywanej pogawędki, która nie była przelewaniem z próżnego w puste, tylko przekonywaniem, wspomniałem też o szokującym przeżyciu, które miało miejsce w warszawskim białym domu. W budynku tym po odjeździe Stalina na kosmate łono Abrahama w 1953 r. zorganizowano wystawę miniatur – przedmiotów produkowanych w polskich zakładach przemysłowych. Z kilkoma kolegami – studentami zostaliśmy przewodnikami po tej ekspozycji. Uruchamialiśmy m.in. wycieczkom owe eksponaty. Była ona zorganizowana na parterze tego białego domu KC. Jako studenci i przewodnicy mogliśmy korzystać z bufetu, który był przeznaczony dla woźnych i sprzątaczek. Na piętro nie mogliśmy wchodzić. Przez kilka dni pobytu w miejscu dla woźnych i sprzątaczek mieliśmy wyżerkę na sto dwa. Za przekąskę składającą się z 15 dkg kiełbasy myśliwskiej, porcji masła, 2 bułek, co najmniej 15 dkg ciasta, herbaty z cytryną płaciłem 1,80 zł. Bilet tramwajowy kosztował wtedy 1 zł. Przy pierwszej zapłacie postawiłem oczy w słup, nie wierzyłem własnym uszom, zostałem jak piorunem rażony, bo zobaczyłem na własne oczy komunistyczną sprawiedliwość, o której ludzie Stalina trąbili dzień w dzień i wyjątkowo głośno. Mało istotne zdarzenie stało się dla mnie szokujące, gdyż przez 3 lata studiów jadałem w barze mlecznym na śniadanie 2 suche bułki i małe mleko. Trudno mi było wyobrazić sobie, co jedli towarzysze na wyższych piętrach i na innych szczeblach propagandowej drabiny, natomiast o wielkich zbrodniach stalinizmu mogliśmy się dowiedzieć głównie z radia Wolna Europa lub innych polskojęzycznych stacji radiowych.

Swojej koleżance i przełożonemu opowiedziałem kilka podobnych historii, z których wynikało, że systemy totalitarne czy autorytarne budziły moją duchową odrazę. Nie ciągnęli mnie za język, ale powiedziałem im mimowiednie, że interesują mnie przysłowia, które zamierzam popularyzować również wśród uczniów. W związku z omawianym łgarstwem przypomniałem im, że język plugawy bywa gorszy od ognia, stąd niewart w gębie języka, kto nim brata dotyka, a od kłamcy bardziej boli, niż od miecza, toteż komuniści, szczególnie sowieccy łgali, aż uszy puchły, na funty, jak szewcy. Puszczaliśmy ich brednie mimo uszu, ale oni stawali na uszach, by zakłamywać rzeczywistość. Mówi się nawet, że żadna bestia tak nie zełże jak zły człowiek, ale łgarstwo wsparte orężem miało prawo po swojej stronie, chociaż łgarzy Pan Bóg karze: jak nie mrozem, to powrozem. Z przytoczonych złotych myśli wynika też, że kto kłamie, ten również kradnie, ale zawsze się kłamca swym blagowaniem pobije, stąd lepszy bywa złodziej, niż ustawiczny łgarz. Popis swój zakończyłem optymistycznym powiedzeniem, że kłamstwem świat przejdziesz, ale na powrót nie wrócisz.

Moim współrozmówcom podobały się przysłowia, przyjęli je za dobrą monetę i byłem z tego powodu pokrzepiony na duchu, ale dyrektor przystąpił do najważniejszej sprawy opisywanej rozmowy, proponując mi, bym przyjął z powrotem legitymację partyjną, bo w szkole organizacja ta była potrzebna, ale, aby mogła powstać, musiała mieć przynajmniej 3 członków. Po październikowej euforii pozostało im dwoje, dlatego zwrócili się do mnie. Przekonywali, że w tamtej sytuacji politycznej partia w szkole była potrzebna. Dzięki niej więcej można było zrobić dla jej obrony przed niewoleniem. Będą zatem mogli realizować to, co robili dotąd. Powiedzieli, że nie są ani nie zamierzają być komunistami, ale trzeba wstępować do partii dla ratowania wspólnego dobra. Emocje powinniśmy podporządkować rozumowi politycznemu. Łatwiej jest potępiać, niż tworzyć. Idea walki klas jest propagandową odmianą myśli dziel i rządź. Rozbijały one jedność narodu, dlatego wyżej cenili pozytywistyczne idee pracy organicznej i pracy u podstaw. Łączenie było nam bardziej potrzebne niż dzielenie. Apelowali bym przyjął legitymację partyjną i pomagał w tworzeniu tego, co robili dotąd czyli patriotycznej polskiej placówki oświatowej. Zgodziłem się naturalnie, bo podobne poglądy i dążenia były mi bliskie.

Rozmawialiśmy też o walce czynnej, o 16 powstaniach, z których jedno, wielkopolskie, było zwycięskie, ale mieszkańcy Wielkopolski przygotowywali je blisko 50 lat. Trzy powstanie śląskie miały charakter bardziej regionalny, ale przyczyniły się do przyłączenia do Polski Górnego Śląska. Koleżanka Miłosława pracowała przed 1939 r. na Podolu, znała Kresy Wschodnie. Opowiedziała o tzw. powstaniu w Czornkowie, niewielkim mieście znajdującym się w pobliżu Tarnopola. Powiedziała, że 2 tys. mieszkańców tego niedużego miasta i okolic uznało się za partyzantów i chociaż mieli 2 pistolety, kilka noży i bagnetów, broń i amunicję mieli zdobywać w walkach z nieprzyjacielem, postanowili wyzwolić Czornków z obecności w nim oddziałów armii sowieckiej. Podzielili się na 4 grupy i w styczniu 1940 r. zamierzali przystąpić do akcji. W nocy spadł jednak metrowy śnieg i 3 grupy nie dotarły do miasta, a mimo to jedna wzięła udział w walce o miejscowy szpital i bitwa zakończyła się sukcesem. Obiekt został uwolniony z obecności w nim żołnierzy sowieckich. Wieść o wybuchu powstania dotarła na Kreml. Do Czarnkowa przyjechali Beria i Sierow. Rozpoczęto masakrę Bogu ducha winnej ludności. Prowadzono brutalne przesłuchania, rozstrzeliwanie na miejscu, wywożenie do Kazachstanu. Koleżanka nie pamiętała liczb, ale powiedziała, że awantura zakończyła się dla miasta tragicznie.

Bardzo miła Miłosława wspomniała też o przygotowywaniu przez kilku wojskowych podobnego powstania w 1940 r. we Lwowie. Również przeciwko jednostkom armii sowieckiej. Zamierzenie było do złudzenia, jota w jotę, kubek w kubek podobne do awantury w Czornkowie, czyli nie przygotowane ani pod względem logistycznym, wojskowym ani politycznym. Powstańcy też mieli zdobywać broń na nieprzyjacielu. NKWD aresztowało owych organizatorów i do zniszczenia miasta ani innych masowych nieszczęść nie doszło.

Podobne reakcje były spowodowane nienawiścią do agresorów, którzy wkraczając do Polski 17 września 1939 r., niszczyli polskie pomniki, kapliczki przydrożne, zamykali kościoły, przeznaczając je na magazyny, muzea ateizmu, kradli dzieła sztuki, autobusy, pociągi, wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Mordowali, wywozili na białe niedźwiedzie setki, tysiące „przeciwników”, jednak wojna w 1940 r. z dwoma agresorami była już przegrana, dlatego nie przygotowane akcje zbrojne nie miały żadnego racjonalnego uzasadnienia. Koleżanka Miłosława dysponowała ogromną wiedzą na temat Kresów Wschodnich. Korzystałem odtąd z jej erudycji i doświadczenia, ale wiele intersujących mnie spraw miała istotnie w małym palcu.

Przyjąłem oczywiście legitymację partyjną, gdyż w tamtych warunkach politycznych partia w szkole była istotnie potrzebna co najmniej jak woda rybom. Popisałem się przy okazji powiedzeniami, z których wynikało, że potrzeba uczy rozumu, bywa obroną przed błędami, nawet kamień dziurawi, a rozkoszy nie patrzy i ozdoby nie szuka. Bywa też tyranem człowieka, nie ma miary i obyczaju, ale chroni człowieka przed błędami. Ponadto bogaty w racje bywa kto nie chce zbyt dużo, natomiast mądry na wszystkie strony się ogląda, poprzestaje na tym, co osiągnąć może, nie gardzi niczyją radą, a samo chcenie pożytku nie przyniesie, tylko dobre czynienie. Oczywiście dobre chęci słodzą pracę, ale starannie i mądrze przygotowaną.

Ucięliśmy sobie zatem dłuższą pogawędkę dotyczącą wprawdzie obrony jednej placówki oświatowej, ale w powiązaniu ze sprawami kraju. Mówiliśmy też o wielu drogach prowadzących do odzyskania wolności, skutecznych i mniej skutecznych, krwawych i bezkrwawych, o skutkach przegranej wojny, o powojennym w miarę odważnym i odpowiedzialnym dążeniu do odzyskania suwerenności, ale także o brutalnej stalinizacji. Jednak wskutek mądrego kompromisu zawartego z politykami sowieckimi w 1956 r. nie doszło do nieszczęścia, które wisiało w powietrzu. Udało nam się znacznie poszerzyć granice wolności bez rozlewu krwi.
W końcowej części rozmowy popisałem się raz jeszcze znajomością przysłów na temat łgarstwa, które udało nam się w znacznej części ograniczyć i prawdy, która wychodziła na jaw. Stało się jak w powiedzeniach pouczających, że kłamstwo ja szydło w worze niedługo się zatai, jak oliwa na wierzch wypłynie, ma bowiem krótkie nogi, a gdzie wieczerza rzadko tam śniada, a jeszcze rzadziej obiaduje. Mimo to ludzie Stalina pływali po suchym piasku, choć efekty blagowania okazały się mało skuteczne.

W sumie rozmowa skończyła się dla mnie pomyślnie. Dzięki mojej decyzji organizacja partyjna mogła dalej w szkole funkcjonować i być wykorzystywana dla jej dobra. Zostałem również zaakceptowany jako rodak, który czuje i rozumie jedną jedyną, istniejącą od stuleci miłość ojczyzny, który rozumie i przyznaje rację współpracownikom, którzy przekonali się, że władze komunistyczne większym zaufaniem darzyły te placówki oświatowe, w których istniała organizacja partyjna. Traktowano ją zatem jako zasłonę dymną, jako środek do celu, a nie cel sam w sobie. Włączyłem się zatem w sposób konstruktywny do współtworzenia oczywiście jednej z wielu polskich placówek oświatowych i jej obrony przed niewoleniem.

W czasie tej pożytecznej dla mnie rozmowy poczułem nawet, że piłem dobry koniak, wcześniej nie miałem pieniędzy na drogie trunki. Byłem także usatysfakcjonowany, że jako młody nauczyciel piłem z szefem, w jego gabinecie. Do głowy mi nie przyszło bym mógł kiedykolwiek wykorzystywać czar PGR-u. Włączyłem się zatem do tworzenia, odrzuciłem raz na zawsze dzielenie, które zresztą nigdy nie było mi bliskie.


Jan Regulski